Z pamiętnika Spadochroniarza

(Nie) tylko dla orłów
     
Stoję w drzwiach samolotu. Tuż pode mną przesuwają się równiny Dolnego Śląska. Zastygły w bezruchu, kurczowo ściskam uchwyt uwalniający czaszę głównego spadochronu. Czekam. Nagle pada komenda: "Naprzód". Skaczę.

Z okazji stulecia Szkoły Głównej Handlowej Studencki Klub Extrem zorganizował w dniach 26-29 października kurs spadochronowy, zwieńczony oddaniem zespołowych skoków z wysokości sześciuset metrów na terenie aeroklubu wrocławskiego. Przedsięwzięcie miało na celu uczczenie obchodzonej rocznicy, promowanie idei naszej uczelni oraz wizerunku jej studentów jako ludzi odważnych, wszechstronnych i gotowych do podjęcia niezwykłych wyzwań.

Przygoda woła nas.
Wszystko zaczęło się w czwartek 26 października o 5:55 rano w hali Dworca Centralnego w Warszawie. Na zbiórce pojawili się wszyscy z piętnastoosobowej ekipy ekstremistów, z wyjątkiem pewnej ofiary niesubordynacji własnego budzika, która dołączyła do nas we Wrocławiu. Podróż pociągiem dłużyła się niemiłosiernie, a myśl o zbliżającym się wyzwaniu nie pozwalała zająć umysłu niczym innym.
Nareszcie! Stacja Wrocław Główny. Tam czekał na nas dyrektor Ośrodka Szkolenia Spadochronowego V Oddziału Związku Polskich Spadochroniarzy w stopniu pułkownika. Dzięki jego doświadczeniu, wiedzy i profesjonalizmowi przekonaliśmy się jak wygląda wzorowo przeprowadzony kurs.

U doktora
Pierwszy krok to badania lekarskie w Głównym Ośrodku Medycyny Lotniczo-Lekarskiej w stolicy Dolnego Śląska. Biegaliśmy tam od pokoju do pokoju, mając przeciw sobie uciekający bezlitośnie czas. Na szczęście otrzymaliśmy wsparcie od bardzo miłej kadry lekarskiej Ośrodka, która nie tylko zbadała nasze predyspozycje fizyczne, ale także nieustannie dodawała nam odwagi przed chwilą próby. Jedynie pani neurolog ze swoim chłodnym i wyrafinowanym podejściem oraz iście wojskowymi komendami do dzisiaj pojawia się w najstraszniejszych koszmarach.
Szkolenie teoretyczne odbywało się na terenie Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych. Z podstawowymi zasadami sportu spadochronowego zapoznał nas kierownik Ośrodka Szkolenia Spadochronowego, który w swojej karierze wyszkolił mistrza Europy i trzech wicemistrzów świata w skokach spadochronowych. Jest on także autorem licznych publikacji dotyczących spadochroniarstwa, a skacze nieprzerwanie od 1952 roku. Po interesujących wykładach, nieco zmęczeni późną porą, spędziliśmy noc w hotelu przy ośrodku jazdy konnej w Rakowie.

Pod wiatr.
Piątek przywitał nas piękną, jesienną pogodą, ale i silnym wiatrem, który był nie lada problemem. Przy spadochronach desantowych (czasza w kształcie grzybka), na których trenowaliśmy, nadmierne podmuchy stanowią barierę nie do pokonania, a lądowanie w takich warunkach grozi poważnymi kontuzjami. Optymizm jednak nas nie opuścił. W ośrodku szkoleniowym szlifowaliśmy "na sucho" praktyczne umiejętności takie jak: wyskok z samolotu, przyjęcie odpowiedniej pozy podczas lotu, otwieranie spadochronu, skręty i ślizgi na czaszy spadochronu, lądowanie, "gaszenie czaszy" i polowe składanie spadochronu.
Po zakończeniu szkolenia, byliśmy już w pełni - merytorycznie i psychicznie - przygotowani oddać skoki, ale wzmagający się wiatr zmusił nas do oczekiwania na lepsze warunki atmosferyczne. Popołudnie spędziliśmy na zwiedzaniu zabytkowej wrocławskiej Starówki, racząc się smacznymi dolnośląskimi trunkami.

Odlotowa dwunastka
Sobota. Chwilę po przebudzeniu niepewne wyjrzenie przez okno. Bezchmurne niebo. Zastygłe korony drzew. Warunki do skoków idealne. A zatem to już dzisiaj: być, albo nie być!
Skoro świt, wyjechaliśmy na lotnisko Szymanów Aeroklubu Wrocławskiego. Należało się spieszyć, bowiem pogoda miała się niebawem pogorszyć. Rozpoczęły się przygotowania: część z nas zajęła się kompletowaniem sprzętu, a inni obowiązkową rozgrzewką. Samolot An-2 "ANTEK", z którego skakaliśmy, zabiera maksymalnie dwunastu skoczków, toteż podzieliliśmy się na dwie grupy.
Ostatnie minuty przed wyruszeniem pierwszego rzutu. Wszyscy czuli podniecenie, potężną dawkę adrenaliny, rozlewającą się po całym ciele i odrobinę.strachu. Pierwsza dwunastka stanęła w szeregu. Wszyscy nerwowo dopinali klamry i pasy mocujące, ważącego ponad osiemnaście kilogramów zestawu. Pułkownik sprawdził nasz sprzęt. Padła komenda: "W lewo zwrot. Do samolotu naprzód marsz!". Nie było już odwrotu, zresztą nikt nawet o tym nie myślał. Wszyscy koncentrowali się na czynnościach, które kolejno należało wykonać podczas skoku. Załadunek do samolotu trwał kilka minut. Było ciasno, bardzo ciasno. Jeszcze tylko parę anegdot i jakaś pieśń w celu rozładowania emocji, nim ryk silnika zagłuszył wszystko. Gdy samolot kołował po powierzchni lotniska ktoś krzyknął: "Wszyscy wracamy do domu!". Czuć było specyficzny klimat chwili.
Samolot wzbił się w powietrze. Pogoda wymarzona: czyste niebo, temperatura 14° C i lekki wiatr 4 m/s, który nieco komplikował sytuację, ale na taką ewentualność też byliśmy przygotowani. Maszyna wzbijała się coraz wyżej. Na określonej wysokości wypuściliśmy "żywą sondę" - przed-skoczka, którego zadaniem było sprawdzić siłę wiatru oraz jego wpływ na tor lotu i lądowanie. Próba wypadła pomyślnie i tym samym zapoczątkowała szczęśliwą serię skoków.
Samolot zatoczył jeszcze jedno koło nad lotniskiem. Byliśmy na odpowiednim kursie. "Powstań i przygotuj się do skoku!" - zabrzmiał rozkaz pułkownika. Jeszcze tylko chwila i . Jeden za drugim w odstępach jednosekundowych wyskakiwaliśmy z samolotu. Nagle wyrwani z bezpiecznej maszyny, wpadliśmy w obszar bezwładności, odrzuceni przez pęd maszyny, szarpani przez strugi wiatru. Każdy z nas, nerwowo ściskając uchwyt spadochronu głównego, odliczał najbardziej emocjonujące trzy sekundy swojego życia: 121, 122, 123.UCHWYT! 124, 125. CZASZA! Biała czasza prężyła się majestatycznie nad naszymi głowami.

Uwagi techniczne
Bardzo trudno utrzymać było prawidłową pozycję podczas wyskoku i lotu, a od tego zależało przecież nasze życie. W momencie wyskoku z samolotu liny desantowe, którymi każdy z nas był przypięty do samolotu, automatycznie wyciągały mały spadochron - tzw. "stabilizator". Pomagał on utrzymać odpowiednią pozycję podczas lotu i tym samym pozwolił na prawidłowe otwarcie spadochronu głównego. Opadanie trwało niecałe dwie minuty. Czas ten nie upłynął nam jedynie na rozkoszowaniu się widokami. W powietrzu należy bardzo uważać na właściwą odległość miedzy szybującymi skoczkami i w razie potrzeby wykonać tzw. "ślizg" na czaszy spadochronu.

Czas ucieka
Podczas lotu każdemu z nas dźwięczało w uszach: "Pamiętaj! Czas ucieka, a ziemia się zbliża!". Ta fraza oddaje cały sens skoków. W powietrzu czas ucieka bardzo szybko. Lecąc należy przygotować się do lądowania: poprawić się w uprzęży - co jest zadaniem arcytrudnym, wykonać skręt, aby lądować zgodnie z kierunkiem wiatru, przyjąć odpowiednią pozycję. Ostatnie sekundy lotu i . widok zbliżającej się z prędkością około 5 m/s ziemi, co mogło znaczyć tylko jedno - twarde lądowanie. I tu sprawdziło się kolejne powiedzenie naszego instruktora: "Ziemia jak każda dobra matka wszystkie swoje dzieci prędzej czy później przyjmie", "tylko jednych serdecznie a innych brutalnie" - dodawaliśmy z przekorą. Lądowanie przebiegło jednak bardzo pomyślnie. Według definicji wojskowej desant nazywamy udanym, jeśli co najmniej 75% żołnierzy przeżyje. U nas po lądowaniu podniosło się z ziemi 100% kursantów.

Ore, ore.buraczane pole
Druga grupa miała już nieco mniej szczęścia. Podczas ich skoków wiatr znacznie osłabł, w wyniku czego przyszło im lądować na polu buraków. Wleczeni za czaszą spadochronów, zafundowaliśmy tym samym miejscowemu gospodarzowi darmowe oranie pola, co prawda jeszcze przed wykopkami, ale liczą się przecież dobre chęci.
Wytarzani w burakach, z piaskiem w najgłębszych zakamarkach garderoby, ale z uśmiechem na twarzy wróciliśmy na lotnisko, aby dalej rzucać wyzwanie spadochronom typu D-5. Kolejne serie przebiegały bardzo sprawnie. Tego dnia oddaliśmy łącznie 54 skoki. Jeszcze tylko sesja zdjęciowa z An-2, kilka telefonów do rodziny i przyjaciół, ceremonia przyjęcia do grona skoczków spadochronowych i . wprost nieopisana euforia.

Przygoda dobiegała końca. Jeszcze tylko impreza pożegnalna, która z małymi przerwami trwała do niedzielnego popołudnia. Jeszcze tylko łezka w oku. Jeszcze tylko kilkugodzinna przeprawa z Polskimi Kolejami Państwowymi. I już Warszawa.

Tomek Kołodziej

powrót